This is an automated archive made by the Lemmit Bot.

The original was posted on /r/polska by /u/Careless_Net_5241 on 2024-11-27 07:18:24+00:00.


Ja wiem, że się rozpisuję w swoich wpisach, ale ten wyszedł mi szczególnie długi. Serio, jest to chyba najdłuższa historia, jaką tu wstawiam, więc przed rozpoczęciem polecam przygotować sobie kawkę albo mieć pod ręką chipsy czy paluszki do chrupania.

Planowałem też wstawić to w wersji audio. Pewnie za jakiś to czas zrobię, bo stanowisko do nagrywania już mam. Pozostaje jeszcze tylko kilka detali do dopieszczenia i mogę startować z nagrywkami.

Podobno mam radiowy głos, więc niedługo się nim z wami podzielę. Mam nadzieję, że spodoba wam się to tak samo, jak moje historie.

A teraz lecimy z historią.

Kto pierwszy, ten lepszy - przysłowie dobrze znane każdemu, którego nie trzeba tłumaczyć. Każdy chyba doświadczył sytuacji, w której zmęczony po pracy wjechał do sklepu osiedlowego po swoją ulubioną przekąskę na wieczór i doznał lekkiej furii gdy zobaczył, że tej już nie ma, bo inni już ją wykupili, a magazyn na zapleczu świeci pustkami.

Cóż można w takiej sytuacji zrobić? Oczywiście kupić coś innego i obejść się smakiem albo pojechać do innego sklepu. Bardziej logicznie działać się chyba nie da.

Zdarzają się też fenomeny, głównie mam wrażenie że są to starsi ludzie i ci w średnim wieku, którzy robią awanturę na pół dzielnicy “bo oni specjalnie przyjechali z drugiego końca miasta i chcą akurat TO kupić, inaczej będą rozmawiać z kierownikiem”. Jakby jakikolwiek kierownik miał cudotwórczą moc tworzenia wędliny albo masła w promocji.

Mógłbym tu naprawdę sporo o tym pisać, byłem świadkiem więcej awantur w sklepach niż bym chciał, ale oszczędze wam nerwów.

Nerwów jednak nie oszczędził mi bohater naszej dzisiejszej historii, który o wspomnianym w tytule przysłowiu najwyraźniej nie słyszał. Zamiast jednak pogodzić się z tym, że ktoś uprzedził go w kupieniu tego co chciał, postanowił zagrać nieczysto.

Tyle ze wstępu, pozostało mi jedynie podziękować patronom za wsparcie, zaprosić wszystkich do czytania i życzyć miłej zabawy

A wszystko zaczęło się od wizyty pewnego człowieka człowieka, który wiekiem przewyższał mnie oraz moją pracownicę Monikę naraz. Facet miał siwe włosy sięgające mi do łokci, przez co w pierwszym odruchu omyłkowo wziąłem go za kobietę. Na szczęście w porę się zorientowałem. Wprowadził do sklepu swój rower składany, który był tak stary jak jego właściciel. Mimo to najważniejsze jego elementy, czyli koła, napęd, układ hamulcowy i takie tam, były względnie nowe, maksymalnie roczne.

Przeprowadziłem krótki wywiad z klientem i dowiedziałem się, z jakim problemem do mnie przyszedł.

A był to problem naprawdę ciężki, ponieważ w jego składaku pękła rama. I to nie tak, że był tylko delikatny ubytek ( nie wiem jak fachowo nazywa się drobne pęknięcie na powierzchni metalowej, jak ktoś wie może mi napisać w komentarzu ). Rama dosłownie pękła. Tylna część dosłownie została oderwana. Jeden element klient trzymał w ręce, a drugi zwisał sobie swobodnie na resztkach spawu. Jakby tego było mało, miejsce do którego montuje się tylne koło, było zmiażdżone. Ale to jeszcze nie wszystko, bo gdy dokonywałem dokładniejszych oględzin okazało się również, że rama uszkodzona była również przy elemencie składającym. Zawias ledwo trzymał się kupy i kwestią czasu było, kiedy przestanie funkcjonować.

Diagnoza była prosta i straszna jednocześnie. Naprawa w tym przypadku była prawie niemożliwa i nieopłacalna. Początkowo myślałem, że klient przyszedł do mnie po usługę spawania ramy. Ja jednak wiedzy ani spawarki na warsztacie nie mam, przez co szykowałem się do odmowy przyjęcia zlecenia.

Poza tym, nawet gdybym miał, to naprawa tak uszkodzonej ramy byłaby niemożliwa. Przynajmniej tak sam to oceniłem, ale nie jestem mistrzem metalurgii, więc mogę się mylić.

Zostawmy to jednak, wróćmy do ważniejszej kwestii. Co do cholery z tym rowerem?

Klient spodziewał się, że nie da się przywrócić tej ramy do pełnego funkcjonowania, dlatego przyszedł po zupełnie inną usługę. Chciał wymienić ramę na nową, co już mieściło się w zakresie moich usług. Zdarzyło mi się wymienić ramę w paru rowerach, nie jest to jakaś bardzo częsta usługa ani nazbyt skomplikowana. Czasochłonna tak, ale dla wprawnego serwisanta montowanie wszystkich części nie jest trudne.

Problem pojawił się, gdy chciałem zamówić tę ramę. Jak już wcześniej wspomniałem, był to naprawdę stary rower. Bardzo, ale to bardzo stary. Podstawowe części zamienne były dostępne, ale z samą ramą był kolosalny problem, bo zwyczajnie nigdzie jej nie było.

Z doświadczenia wiedziałem, że raczej jej nie znajdę i ponownie szykowałem się do odmowy przyjęcia zlecenia. Nie chciałem być wredny, ale akurat ta naprawa tego konkretnego modelu mogła okazać się niemożliwa z uwagi na brak części zamiennych. Jednak gdy klient opowiedział mi historię tego roweru, po prostu serce mi zmiękło.

Mówił, że to jego pierwszy rower, który sobie kupił. Że w wieku trzynastu lat pracował w sadzie u wujka, żeby na niego zarobić. Że jeździł nim nawet na studia, bo kierownica i siodełko były regulowane, dzięki czemu rower pasuje nawet na osobę dorosłą. Że na pierwszą randkę umówił się z dziewczyną na wspólną przejażdżkę i jechał właśnie tym rowerem. Że oświadczył się swojej obecnej żonie nad morzem, również podczas wspólnej jazdy rowerem. Że potem jeździł na nim razem ze swoim małym synem. W sensie jego jechał na swoim rowerze, a on na tym składaku. Że potem jechał na wycieczki rowerowe razem z wnukami. I że teraz, gdy jest na emeryturze, to na tym rowerze nadal jeździ, bo go cholera jasna bierze, gdy stoi w korkach i szuka miejsca parkingowego dla samochodu.

Generalnie rower był dla niego jak rodzina.

Czy wymiana ramy czyniła rower innym? W to się nie zagłębiajmy, dla tego klienta liczyło się, żeby został naprawiony. Inne modele go nie interesowały. Kwota naprawy wprawdzie mogła sięgnąć ceny nowego roweru, ale to nie grało roli, bo jak się później okazało, to nie klient będzie za to płacił, tylko jego sąsiad, który w niego wjechał.

W rower wjechał, a nie w klienta jadącego na nim, może tak dla ścisłości napiszę.

Tak więc przyjąłem to zlecenie.

I zaczęła się walka. Przez pierwszy tydzień poświęcałem każdą wolną chwilę w pracy na poszukiwanie tej ramy. Przeszukiwałem wszystkie sklepy internetowe jakie znałem, dzwoniłem do znajomych z innych sklepów a nawet do samego producenta tego roweru, bo firma nadal funkcjonuje. Tak wiekowej ramy jednak nie mieli. Wprawdzie był zamiennik dla niej, bardzo podobny, ale jednak nie ten sam. Różnił się naklejkami, wzorami i innymi detalami, a klientowi zależało konkretnie na takiej samej ramie.

Siódmego dnia, mimo że Bóg nakazał odpoczywać, postanowiłem schować swoją dumę do kieszeni i pojechać do miejsca handlu rowerowego, którym szczerze gardziłem. Kupowanie tam rowerów można przyrównać do nabywania produktów spożywczych, których data ważności do spożycia dawno minęła.

Można spróbować, ale nigdy nie wiadomo, czy nam to nie zaszkodzi.

Tym miejscem była giełda samochodowa.

I żeby była jasność, nie mam nic do handlowania pod gołym niebem. Ale już tyle razy przychodzili do mnie klienci z rowerami kupionymi na giełdzie, że mam pewną awersję do tego miejsca. Rowery stamtąd często kompletnie nie nadają się do jazdy, są źle skręcone, niewyregulowane, nieznanego pochodzenia, brakuje do nich części w sklepach, a nierzadko pochodzą z kradzieży. Niemniej jednak ja szukałem tylko samej ramy. Nie spodziewałem się, że ją znajdę, prędzej znalazłbym cały taki rower, co z resztą mi się udało. Rower był w miarę dobry i przez chwilę przyszło mi do głowy, żeby go kupić i wykorzystać jako dawcę, czyli po prostu pobrać z niego części, których potrzebowałem.

Już sięgałem po telefon, żeby zadzwonić do klienta i zapytać o zgodę na taki manewr, gdy coś mnie tknęło i spojrzałem pod spód roweru. Co tam zobaczyłem? Korozję. I to nie taką delikatną, której nie było widać. W ramie dosłownie była dziura wielkości kciuka. Gdy zacząłem w niej grzebać, udało mi się poszerzyć ją do wielkości soczewki w okularach. No i odmówiłem kupna. Sprzedawca próbował mnie jeszcze na odchodne zachęcić i tłumaczył, że wystarczy tu tylko blaszkę dospawać i będzie jak nowy, ale kazałem mu się puknąć w cymbał z takimi propozycjami.

Wizyta na giełdzie jedynie upewniła mnie w tym, jak bardzo nie należy ufać tamtejszym sprzedawcą rowerów.

Nie wiem, czy tylko u mnie tak jest? Możecie podzielić się swoimi doświadczeniami, bo moje póki co są tylko negatywne. Jeżeli faktycznie ktoś kupić rower z jakiejkolwiek giełdy, który perfekcyjnie mu się sprawdza, to może to opisać. Naprawdę jestem tego ciekaw, bo czuję jakbym był w swojej bańce nienawiści do handlarzy giełdowych. Jeśli jej inaczej i ktoś ma za tym jakieś sensowne argumenty, to dyskusja oficjalnie zostaje otwarta w komentarzach.

To, że nic tam nie znalazłem, wcale jednak nie oznacza, że była to wyprawa bezowocna.

Bo następnego dnia zadzwoniłem do klienta z pytaniem, czy zgodziłby się na używaną ramę. Wytłumaczyłem mu, jak miałoby to wyglądać, czyli że kupię jakiś rower z tego modelu i zwyczajnie wykonam coś, co w slangu serwisowym nazywa się “przeszczep organów”. Po prostu zdejmę z niego wszystko, dzięki czemu będę miał czystą ramę, do której następnie zamontuję części klienta. Dodatkowym plusem tego pomysłu było to, że w razie czego miałbym również części zamienne, gdyby jakieś były potrzebne. Klient przystał na ten pomysł.

Ponownie zapytałem go, czy nie zgodziłby się na zakup czegoś innego, bo po takiej operacji z jego oryginalnego roweru wieleby nie nie zostało. Kategorycznie o…


Content cut off. Read original on https://old.reddit.com/r/Polska/comments/1h0yrnj/kto_pierwszy_ten_lepszy/